Zbigniew Czajkowski ur. 9 sierpnia 1972 roku we Wschowie. Zawodnik takich klubów jak: Orzeł Szlichtyngowa, Avia Siedlnica, Chrobry Głogów, Zagłębie Lubin, Widzew Łódź, Odra Opole, Lech Poznań, Sparta Miejska Górka – późniejszy trener tego klubu. Następnie prowadził Dragon Jaczów i Viktorię Siciny. Od 2017 roku trenuje drużynę Płomienia Radwanice.
Jak rozpoczął Pan przygodę z piłką nożną? Kto zaprowadził Pana na trening?
Przygodę z piłką rozpocząłem jak większość chłopaków, czyli na szkolnym boisku z kolegami. Każde miejsce i czas był dobry do gry w piłkę. Zaczynałem w Orle Szlichtyngowa, ale tak naprawdę byłem samoukiem i podwórko mnie ukształtowało w pierwszym okresie życia.
Do 12 roku życia grałem i trenowałem w Szlichtyngowej. Bardzo często sam przychodziłem na boisko Orła i trenowałem, strzelałem rzuty wolne lub z jakimś kolegą podawaliśmy sobie, robiliśmy przerzuty i ćwiczyliśmy strzały. Generalnie w Orle nie było takich treningów stricte piłkarskich. Było hasło, idziemy pokopać i się zbieraliśmy.
Jak Pan trafił do Avii i w jakiej lidze wtedy grała Siedlnica? Grał Pan w juniorach czy od razu piłka seniorska?
Moją osobą zainteresował się Andrzej Najdzion, który wykupił mnie z Orła za komplet strojów i 20 piłek. W 1984 roku wydawało mi się to sporym wydatkiem za mój transfer. W wieku praktycznie 13 lat grałem w seniorach!
Debiut zaliczyłem w Miejskiej Górce. Miałem grać w meczu juniorów rozgrywanym przed potyczką seniorów, ale trener kazał mi się nie przebierać i zagrałem w drużynie seniorskiej. Od tamtej pory grałem cały czas z seniorami, a sporadycznie grywałem w juniorach, gdy była potrzeba.
Czy Pana Ojciec był lepszym napastnikiem od Pana? Ktoś w rodzinie kontynuuje piłkarskie tradycje?
Często rozmawiałem z tatą na te tematy. Opowiadał, że najwyżej grał w trzeciej lidze i często jeździli grać ze śląskimi drużynami. Ciężko porównywać te czasy do moich, a ponadto tata w pewnym momencie zrezygnował z piłki nożnej na rzecz muzyki.
Grał w różnych orkiestrach, a później po różnych imprezach okolicznościowych. Mam syna Martina, który kontynuował tradycje rodzinne, ale w wieku 16 lat zerwał więzadła krzyżowe i skończył grę w Koronie Wschowa. Teraz nadzieja we wnuku Nikodemie, który ma dwa lata.
Czy łatwo jest się wybić z mniejszego klubu? Kto wyciągnął do Pana pomocną dłoń?
Wspominając kwestię, czyim jestem wychowankiem, to chciałbym zaznaczyć i pogodzić wszelkie spekulacje na ten temat. Czuję się wychowankiem Orła Szlichtyngowa i Avii Siedlnica. W obu klubach uczyłem się gry i z każdego coś wyniosłem. W Szlichtyngowej grałem i się wychowywałem do 12 roku życia, a w Avii zacząłem grać w seniorach, co pozwoliło mi na ten przeskok z piłki młodzieżowej do seniorskiej. Z Avią zrobiliśmy awans z klasy okręgowej do IV ligi.
Pierwsze takie spotkanie z trenerem Andrzejem Królem było na meczu Avii z Pogonią Wschowa. Wtedy kierownik drużyny Chrobrego, Zdzisław Mielczarek, który znał się z trenerem, zaprosił go na nasz mecz, żeby mógł mnie zobaczyć w akcji. Po pierwszej połowie chcieli jechać do domu, bo mi i drużynie szło średnio.
Na szczęście zostali i zobaczyli moje cztery strzelone bramki. Po meczu dostałem zaproszenie na trening Chrobrego. W ten sposób mogłem zrobić kolejny krok w swojej karierze.
Chrobry Głogów był dla Pana trampoliną do poważniejszej piłki? Jak wspomina Pan ten etap swojej kariery?
W Głogowie spędziłem lata 1989-1994. Chrobry to była już inna bajka. Profesjonalnie podchodzono do wszystkiego. Większy klub, więc inne możliwości niż w moich poprzednich klubach.
Zacznijmy od samego faktu, że w Siedlnicy za dużo nie trenowałem. W Chrobrym miałem codziennie treningi, czasami nawet dwa razy w ciągu dnia. Były też spore obciążenia, ale dozowano mi je na początku. Trener Król dawkował mi te treningi rozsądnie.
W 1994 roku mówił Pan, że Andrzeja Króla (trenera z Chrobrego Głogów) uważa Pan za człowieka, któremu zawdzięcza najwięcej. Teraz, gdy już Pan zakończył karierę, doda Pan kogoś do tego zaszczytnego grona?
Andrzej Król pomógł mi zaistnieć w piłce. Dał mi szansę gry w Chrobrym, a ponadto rozwinął moje umiejętności i poprzez rozważne dozowanie obciążeń treningowych pozwolił na stabilizację formy. Stawiał na mnie i pozwalał grać.
Dużo zawdzięczam również trenerowi Horstowi Panicowi. W Zagłębiu Lubin dużo pozytywów mogę mówić o trenerze Andrzeju Strejlau, Adamie Topolskim i Mirosławie Draganie. Na pewno też Franciszek Smuda w Widzewie, który pozwolił mi się odbudować.
Andrzej Król dla „Piłki Nożnej” powiedział o Panu m. in., że posiada Pan „oryginalny drybling”. Co to znaczy „oryginalny”? Miał Pan jakiś swój ulubiony zwód, którego nikt w Polsce nie robił?
Ciężko mi określić co trener miał na myśli. Robiłem tzw. zakosy. Potrafiłem zawodnika kilka razy zawrócić, objechać i popędzić dalej z piłką. Potrafiłem czasami zrobić coś z niczego i jakąś przebojową akcją ruszyć do ataku.
Ma Pan jakieś pamiątki/zdjęcia z tego zgrupowania juniorów Zagłębia, na którym był Pan w 1987 roku? Dlaczego wtedy nie udało się zostać w Lubinie?
Ten wyjazd załatwił mi Pan Andrzej Najdzian, który handlował sprzętem sportowym m.in. w Lubinie i to on chciał dać mi spróbować swoich sił w Lubinie.
Pamiętam, że pojechałem z juniorami Zagłębia Lubin na obóz zimowy do Manieczek pod Poznaniem. Wtedy na obozie spotkałem się pierwszy raz z Radkiem Jasińskim, z którym byłem razem w pokoju. Treningi u trenera Mariana Putyry były dla mnie nowum w porównaniu do tego co miałem w Avii.
Profesjonalne treningi na obozie i codzienne obciążenia wykańczały mnie. Nie znam kulis rozmów i nie wiem, dlaczego wtedy nie trafiłem do Lubina. Może byłem za słaby, może poszło o finanse. Trudno mi to teraz stwierdzić.
Przed sezonem 93/94 próbowała Pana pozyskać mająca ekstraklasowe ambicje Ślęza Wrocław. Czemu nie wyszło?
Powiem szczerze, że nie kojarzę żeby były jakieś konkretne rozmowy na mój temat pomiędzy klubami. Fakt, że jak graliśmy z Chrobrym mecz ligowy na Ślęzie to był jakieś pochwały i udzieliłem jakiegoś wywiadu, ale nic więcej. Może rozmowy były na szczeblu działaczy i na tym się zakończyły.
Reprezentacja Okręgu na Mistrzostwa NATO w Holandii – był Pan już w składzie, ale ostatecznie tam nie pojechał. Taką wzmiankę znalazłem o Panu w Tygodniku Piłka Nożna. Może Pan coś więcej powiedzieć o tamtej imprezie, drużynie i otoczce?
To jest bardzo ciekawa historia. Skąd taka reprezentacja? Stąd, że byłem w tym czasie w wojsku w Głogowie. Z Markiem Szaferem mieliśmy fajną ekipę i wygraliśmy Mistrzostwa Polski Wojska Polskiego. Później graliśmy ze Śląskiem Wrocław w Głogowie sparing, który miał wyłonić kadrę na ten turniej do Holandii.
Do Głogowa przyjechały wtedy wszystkie wojskowe szychy, które zarządzały również wrocławskim klubem. Podczas meczu padło parę razy moje nazwisko w kontekście gry we Wrocławiu. Trener Chrobrego, Horst Panic, który znał doskonale większość tych notabli, poprosił, żeby mnie nie zabierano do Śląska.
W ten sposób nie pojechałem do Holandii, bo to by się wiązało się z przejściem do klubu z Wrocławia, a po drugie w Chrobrym graliśmy wtedy ligę i chciałem pomóc klubowi.
Jak trafił Pan do Zagłębia? Kto z lubińskim działaczy się z Panem kontaktował?
Pierwsze podchody były już w styczniu 1994 roku. Zadzwonił do mnie wtedy trener Jerzy Fiutowski i zaprosił na treningi do Lubina. Ja wtedy byłem oficjalnie w wojsku w Głogowie, więc lokalne gazety podłapały temat i opublikowały informacje o tym, że trenuję w Lubinie. Po tych informacjach dostałem natychmiast wezwanie do sztabu na dywanik. Skończyło się to tak, że dostałem szlaban i nawet nie mogłem trenować z Chrobrym. Później, gdy kluby zaczęły ze sobą rozmawiać to trener Horst Panic zgodził się na moje odejście, ale dopiero latem.
Co do samych rozmów kontraktowych to nie miałem menadżera i sam wszystko ustalałem. Przyjechał do mnie do domu kierowca prezesa, który zabrał mnie do klubu. Rozmowy prowadziłem z Panem Kulczyckim. Przyznam szczerze, że nie myślałem o pieniądzach, ale o graniu. Chciałem grać i się rozwijać. Patrząc z perspektywy zwykłego człowieka, zarabiałem trzy razy więcej niż mój tata. Pamiętam, że pierwsza wypłata to było 178 tysięcy złotych. Cieszyłem się, że zagram w pierwszej lidze.
Z perspektywy czasu człowiek trochę inaczej na to patrzy. Miałem możliwość otrzymania mieszkania, ale zrezygnowałem z tego i w zamian wziąłem rekompensatę finansową. W tamtych czasach w drużynie panowały rodzinne relacje. Jako ciekawostkę podam, że jestem chrzestnym Oli Machaj. Będąc na czasie i w klimacie Euro 2020 wspomnę, że z Przemkiem Frankowskim mam też bardzo dobry kontakt.
À propos Przemka. Dziwi mnie to gadanie ludzi, że poszedł do Chicago tylko za kasą. Moim zdaniem gra w ciekawej lidze, otrzymuje powołania do kadry, dobrze zarabia i to jest najważniejsze. Mówię to dlatego, że czasami słyszę od ludzi: „Masz tyle kasy, a jeszcze w Sitechu robisz”. Gdybym miał tyle kasy, to bym nie pracował na trzy zmiany i zajmował się przyjemnymi rzeczami.
W lipcu 1994 roku strzela Pan gola w debiucie ekstraklasowym w wyjazdowym meczu ze Stomilem. Co Pan sobie wtedy myślał?
Jeśli dobrze pamiętam, debiutowałem wtedy i ja i Piotrek Przerywacz. Pierwszy mecz i pierwszy gol strzelony na wyjeździe Stomilowi, Piotrek strzelił drugą bramkę i wywieźliśmy remis z Olsztyna. Super wejście, byłem z tego faktu zadowolony. Byłem napalony na granie i nakręcałem się z meczu na mecz. Nie myślałem o biciu jakichś rekordów, tylko o tym, żeby wyjść na boisko i dobrze zagrać. Nie kalkulowałem w żaden sposób.
Nawet nie interesowałem się tym, co pisze o mnie prasa. To koledzy po weekendzie, siedząc w Olimpie na kawie, czytali gazety sportowe i sprawdzali, co się o nich pisze. Pamiętam taką sytuację ze Stefanem Machajem, który czytając gazetę chyba po 4 czy 5 meczu mówi do mnie, że mam dobre noty i dostaje cały czas siódemki. Wtedy dowiedziałem się, że są jakieś rankingi i klasyfikacje dla najlepszych zawodników. Nie powiem, miło było przeczytać o sobie pochlebne teksty, ale nie emocjonowałem się tym za mocno.
A jakie miałeś podejście do dziennikarzy?
Nigdy jakoś rozmowy z nimi nie sprawiały mi trudności. Jak trzeba było, to udzielałem wywiadu do prasy czy tv. Raczej tego nie unikałem.
Sam widzisz, że siedzę z Tobą i odpowiadam na wszystkie pytania. W czasach mojej gry w piłkę nie było też takiego boomu dziennikarskiego, jak jest teraz. Jestem sobie w stanie wyobrazić, że taki Robert Lewandowski ucieka czy stroni od dziennikarzy, bo to gwiazda wielkiego formatu i ludzie chcą wiedzieć o nim wszystko.
W sezonie 1994/1995 cieszył się Pan z zakwalifikowania do pucharów, czy raczej był zawiedziony, że nie udało się zdobyć trzeciego miejsca? Gdyby nie fatalna jesień, można było powalczyć o mistrza?
Nie ma co gdybać. Jesień mieliśmy słabą. Na wiosnę pierwszy i jedyny mecz przegraliśmy 27 maja 1995 roku z Hutnikiem Kraków. W tej rundzie zanotowaliśmy 11 zwycięstw i 5 remisów. Zyskaliśmy tytuł „Rycerzy wiosny”.
Patrząc z perspektywy czasu faktycznie gdyby parę spotkań jesienią ułożyło się inaczej, to jakieś szanse były, ale to tylko przypuszczenia. Trzeba też przyznać, że KGHM przyznawał fajne premie za wygrane mecze, ale nie pojedyncze.
Przedstawiono nam premie za „bloki meczowe” np. 1 blok to 4 mecze i 12 punktów, drugi np. mecze z silnym Widzewem czy Legią jak wygrywamy to mamy super premię itd. To była naprawdę mocno mobilizująca postawa i nikt nie miał pojęcia, że ugramy na wiosnę tyle punktów i zaowocuje to grą w pucharach.
Zabrakło 9 punktów do mistrzowskiej Legii, trzech do drugiego Widzewa i mieliśmy tyle samo punktów co GKS Katowice.
32 mecze i 7 goli w sezonie 1994/1995. Nieźle, jak na pomocnika. Nastawiał się Pan np. na 10 goli w kolejnym sezonie? Czy nie miał Pan takich myśli?
Statystyki super, wiosna bardzo udana w wykonaniu drużyny. Tak jak mówiłem wcześniej, nie napalałem się i nie ustawiałem sobie żadnej poprzeczki, że strzelę 5 czy 10 bramek. Cieszyłem się, że rozegrałem 32 spotkania bez kontuzji i komplikacji zdrowotnych.
Ze swoich osiągnięć cieszyłem się bardzo, bo do tego zaliczyłem jeszcze parę asyst. W szatni często się śmialiśmy, że gdzie nie wrzucimy piłkę, to zawsze trafi do Sławka Majaka, który był w świetnej dyspozycji.
Czy miał Pan wtedy jakieś oferty z innych klubów?
Pamiętam, że zimą graliśmy sparing w Berlinie z Herthą i prezes Krug poinformował mnie o ich zainteresowaniu, ale do konkretnych rozmów nie doszło.
Podczas trwania sezonu 1994/1995 w dużym wywiadzie dla „Piłki Nożnej” powiedział Pan, że w Ekstraklasie poziom taktyczny i techniczny piłkarzy jest wyższy, ale za to w lidze niżej walczy się ostrzej. Czy ogląda Pan dzisiaj Ekstraklasę lub pierwszą ligę? Proszę porównać ówczesny ich poziom z dzisiejszym.
Podtrzymuję nadal te słowa. Grając w drugiej lidze, był większy nacisk na fizyczne aspekty. Grało się bardziej siłowo i trzeba było mocno walczyć. W pierwszej lidze było i jest więcej techniki, taktyki czy tzw. kultury gry.
To dlatego spadkowiczom z Ekstraklasy czasami ciężko się odnaleźć w pierwszych kolejkach nowego sezonu. Dzisiaj to wszystko poszło jeszcze bardziej do przodu i ciężko porównywać te ligi do siebie.
Zaryzykuję tezę, że treningi i wymogi 2 ligi były kluczowe, bo ponoć nie było łatwo Pana przepchać czy zabrać piłkę?
Bazowałem w dużej mierze na technice i szybkości. Miałem zastawkę i potrafiłem sobie radzić z bardziej rosłymi zawodnikami. Takiemu Tomkowi Hajto grającemu w Górniku potrafiłem napsuć sporo krwi. Często obrońcy ratowali się faulem na mnie.
A który obrońca nie dawał Panu pograć w lidze?
Z czasów gry w Zagłębiu to nie lubiłem potyczek z Markiem Bajorem, który był mocno nieprzyjemny. Grając przeciwko Legii to Piotrek Mosór utrudniał mi mocno życie. Grał na granicy faulu i po męsku.
Żartuję sobie, że przy dzisiejszej otoczce meczu, kilkunastu kamerach tv i systemowi VAR ciężko by było dotrwać do końca wielu obrońcom z moich czasów. Jak człowiek pomyśli, ile razy był faulowany od tyłu czy zakładano mu tzw. „kombinerki”, to dziw bierze, że było tak mało kontuzji wśród zawodników.
Chciałbym zapytać o sytuację z trenerem Wojno. Mówiło się, że to piłkarze go zwolnili. Jaki jest Pana komentarz w tej sprawie? Jak się Panu w ogóle z nim pracowało?
Rada drużyny w pewnym momencie powiedziała, że trzeba przerwać to co się dzieje i nie widzi dalszego sensu współpracy z trenerem Wojno. Przed jednym z treningów odbyło się spotkanie wszystkich zawodników i głosowanie. Praktycznie wszyscy byli za zwolnieniem trenera Wojno.
Jak trener wszedł do szatni, to kapitan zakomunikował mu, że drużyna nie chce z nim współpracować. Trener Wojno zapytał więc otwarcie, kto w takim razie jest za jego zwolnieniem, więc ja i jeszcze 3 osoby podnieśliśmy ręce. Pomimo tego, że wszyscy byli wcześniej za zwolnieniem, oficjalnie większość nie podniosła ręki.
Szczerze mówiąc, mi było obojętne czy trener odejdzie, czy zostanie, ale skoro się na coś umówiliśmy, to ma być tak, jak ustalono.
Pucharowa przygoda w sezonie 1995/1996. Pierwszy mecz i tylko remis, czy aż remis z Schirakiem Gyumri? Pytam w ten sposób, bo Azerowie mocno Was zaskoczyli, spodziewaliście się podobno „ogórków”, a tu chłopaki potrafili grać!
Nie mieliśmy wtedy analityków i nie wiedzieliśmy nic o przeciwniku. Pierwsze analizy pojawiły się po meczu u nas. Wtedy weryfikowaliśmy, na co stać naszych przeciwników.
Azerowie potrafili grać w piłkę. Fizycznie i technicznie również nie odstawali. Tam dzięki wykorzystaniu rzutu rożnego i bramce Stefana Machaja wygraliśmy.
Powiem szczerze, pierwszy raz w życiu leciałem samolotem i to jeszcze w taką długą trasę. Siedziałem obok Grześka Szeligi, który wiedział, co nas czeka. Najgorsze były te międzylądowania. Kawał świata człowiek przeleciał na to spotkanie.
Potem dwumecz z AC Milan. Jeszcze przed zwolnieniem W. Wojno mówił, że najważniejsze to „nie przegrać już w szatni”. A jak Pan i koledzy do tego podchodziliście? Wierzyliście w możliwość sprawienia niespodzianki? A w ogóle, to dlaczego nie zagrał Pan przeciw nim ani minuty? Kontuzja?
Dlaczego nie zagrałem? Oficjalnie chyba miałem drobny uraz kostki.
Jakiś czas po meczu jednak pojawił się wywiad w gazecie, że na ławce usiadłem „w nagrodę”. Była to odpowiedź trenera Wojno na podniesioną rękę za jego zwolnieniem. W domowym pojedynku z Milanem nawet nie było mnie na ławce.
A o sprawieniu sensacji pewnie wszyscy marzyli. To był wielki Milan, topowi zawodnicy. Każdy chciał, żeby tak było i udało się wywalczyć dobry wynik. Chcieliśmy się sprawdzić i pokazać, że możemy się dobrze zaprezentować na tle takiego rywala.
Ciekawostką jest fakt, że przedstawiciele Zagłębia Lubin polecieli na mecz ligowy poprzedzający nasz pojedynek. Stwierdzili, że włoska drużyna nie zagrała porywającego widowiska i są w naszym zasięgu. Co ciekawe zawodnicy Milanu nawet nie wyszli na przedmeczową rozgrzewkę. Okazało się potem, że rozgrzewali się na stadionowej salce.
W Mediolanie byliśmy dzień przed meczem i mogliśmy trenować na płycie głównej. Pamiętam, że trenerzy cieszyli się, jak zobaczyli maszyny za bramkami do pomiarów prędkości strzału. Trenowaliśmy wtedy z 1,5 godziny, bo chcieli wszystko sobie sprawdzić. Czasu na zwiedzanie Mediolanu nie mieliśmy poza krótkim spacerem po mieście. Po meczu wracaliśmy do Lubina, bo czekał mecz ligowy.
Z perspektywy czasu żałuję, że nie dostałem nawet minuty na pokazanie się na boisku. Po tylu latach ten dwumecz stał się historią i np. bramka Jarka Krzyżanowskiego przeszła do historii i każdy go skojarzy z tym faktem.
W tym sezon miało być lepiej, niż w poprzednim, a wyszło gorzej. 10 miejsce (3 punkty mniej i spadlibyśmy z ligi). Co poszło nie tak?
Zmiany personalne i przebudowa w pewnym stopniu drużyny miała na to duży wpływ. Nierówna forma zawodników. Ten sezon był strasznie dziwny, bo wygranie jednego czy dwóch meczów więcej dawało 4 miejsce.
Między 4 Hutnikiem, a 15 Pogonią Szczecin było chyba 6 czy 7 punktów różnicy. Tabela była mocno spłaszczona.
Trener Strejlau to faktycznie taki gaduła ciągle o piłce nawijający? Jak przyjęto w drużynie zatrudnienie takiego trenera?
Trener Strejlau to duży autorytet i na tamte czasy to było coś, że zatrudniono go w Lubinie. Ogromna wiedza, którą się dzielił z zawodnikami. Do każdego podchodził indywidualnie. Potrafił wszystko rozłożyć na czynniki pierwsze. Lubił też dyskutować z zawodnikami o danych sytuacjach czy zachowaniach na boisku.
W pewien sposób wyprzedzał epokę, bo miał już bardzo dużą wiedzę analityczną. Miał bardzo dobrze rozpracowanych zawodników drużyn przeciwnych. Wiedzieliśmy, który zawodnik kiwa w którą stronę, jaki robi zwód i jak uderza wolne czy rożne. Trener żył nie tylko szatnią, ale interesował się czy życie prywatne nam się układa, interesował się nami i naszymi problemami. Moim zdaniem traktował nas po ojcowsku.
A ile w tym prawdy, że po meczu GKS-owi Bełchatów trener Strejlau rzucił zwolnieniem lekarskim i nie poprowadził Was już w meczu z Siarką Tarnobrzeg?
Pamiętam, że taka sytuacja była i faktycznie trener Strejlau był na zwolnieniu lekarskim przed tym meczem. Nie pojechał z nami na to spotkanie i do końca sezonu nie poprowadził już drużyny.
Kto był lepszym piłkarzem: Majak czy Kałużny? Czy za Pana czasów był jakiś zawodnik w Lubinie, który Pana zdaniem powinien zrobić większą karierę?
Ciężko porównywać obu zawodników. To są dwie skrajne postacie. Po pierwsze grali na różnych pozycjach. Po drugie każdy z nich miał swoje atuty i wyróżniał się na boisku. Sławek był silnym i dobrym technicznie zawodnikiem, potrafił znajdować się w sytuacjach bramkowych. Radek znowu miał silne uderzenie i potrafił podawać piłki na centymetry i z obrony uruchamiał napastników. Miał też dobre warunki fizyczne, które pozwalały mu dobrze grać głową.
Jak jesteśmy przy Kałużnym, to proszę opowiedzieć, co Pana dziwiło w jego opowieściach z kadry o Łapińskim?
Radek zawsze super wypowiadał się o Łapińskim. W gazetach też bardzo często był jakiś wywiad czy opis jego gry. Zawsze się dziwiłem, dopóki nie trafiłem do Widzewa i nie poznałem go osobiście.
Wygrać z nim pojedynki jeden na jednego graniczyło z cudem. Na treningach tytan pracy, na 2-3 metrach nie szło z nim wygrać startu. Wtedy już wiedziałem, dlaczego tak się o nim pisze.
A był w Lubinie jakiś zawodnik, który mógł zrobić większą karierę albo Pana zaskoczył czymś?
Od razu na myśl przychodzi mi Mariusz Piekarski. Super technika! Potrafił z krzyżaka strzelać karne, miał luz w graniu i dryblowaniu. Nie na darmo wylądował w lidze brazylijskiej.
Warto też wspomnieć Pawła Piotrowskiego, który miał oryginalny drybling. Potrafił balansem ciała zmylić obrońcę i ruszyć na bramkę. Był niesamowity, robił 2-3 przekładki na piłką i mijał dwóch obrońców.
Ile jest prawdy w tym, że miał Pan przejść do Eintrachtu Frankfurt?
Jest to prawda. Miałem podpisany nawet wstępny kontrakt z nimi. Niestety kontuzja przekreśliła występy w tym klubie.
Czy ta kontuzja miała też wpływ na to, że Zagłębie nie chciało przedłużyć z Panem umowy? Jak to wyglądało z Pana perspektywy?
Trenerem Zagłębia był wtedy Adam Topolski. W styczniu i lutym przygotowywaliśmy się do rundy wiosennej. Nabawiłem się urazu i czułem kłucie w kolanie. Kazali mi odpocząć parę dni i wróciłem do treningów, ale ból mnie nie opuszczał. Leciałem na tabletkach przeciwbólowych, ale grałem i trenowałem. W międzyczasie, jak już wspomniałem, pojawił się ten Eintracht, który Jasiu Kubot mi załatwiał.
Pierwszy mecz rundy wiosennej graliśmy na wyjeździe z GKS Katowice. Wygraliśmy tam 2:0 po mojej bramce i Radka Jasińskiego. Kolejny mecz był u nas z Amicą Wronki, który wygraliśmy 3:1. Radek Kałużny i Radek Jasiński strzelili.
Niestety ja w tym meczu zerwałem więzadła krzyżowe. Na tym meczu byli przedstawiciele Eintrachtu Frankfurt, z którym miałem się związać umową. To był 9 marca.
A jak przebiegało leczenie?
Lekarz próbował mnie wyleczyć profilaktyką. Nie przeszedłem żadnej operacji. Minął marzec i kwiecień, a ja nadal nie mogłem trenować i grać. Dopiero w maju zdecydowano, że przejdę operację.
Pojechałem do Poznania na artroskopię, ale rozcięli mi kolano i z powrotem zszyli. Lekarz wystraszył się tej operacji i nie podjął ryzyka leczenia. Znowu kazali mi wracać na siłownię i wzmacniać mięśnie nóg. Przyjeżdżałem do klubu na zabiegi i siłownię, ale nikt ze mną nie rozmawiał o kończącym się kontrakcie w czerwcu.
Proszę opowiedzieć o okolicznościach przejścia do Widzewa Łódź. Zdaje się, że przeszedł Pan tam za darmo, bo w Zagłębiu zwyczajnie skończył się Panu kontrakt. Nikt nie chciał Pana sprzedać wcześniej? Nigdzie indziej Pan nie chciał odchodzić? Prowadzono z Panem jakieś rozmowy?
W maju odezwał się do mnie Andrzej Grajewski. Zadzwonił i zapytał się, czy nie chcę przejść do Widzewa Łódź? Powiedziałem szczerze, że mam kontuzję i nie wiem co dalej. Pamiętam jego słowa do dziś: „A co, głowę Ci urwali?” Odpowiedziałem, że głowę mam na miejscu, a on stwierdził, że o resztę mam się nie martwić. Zaprosił mnie razem z żoną do hotelu w Łodzi na weekend. W tym czasie mieliśmy omówić szczegóły kontraktu.
W Lubinie działacze nadal ze mną nie rozmawiali, a ja nic nie mówiłem, dopóki nie podpiszę papierów w Łodzi. Tak minął maj. Muszę powiedzieć, że po tym telefonie odżyłem, bo martwiłem się o swoją przyszłość. Pamiętam, że były plotki o tym, że Radek Kałużny przechodzi do Widzewa. Na konferencji prasowej po jednym z meczów trener Franciszek Smuda powiedział, że zamiast Kałużnego to przydałby mu się Czajkowski.
Po wizycie w Łodzi wróciłem do Lubina z kontraktem. Podpisali ze mną umowę mimo kontuzji. W Zagłębiu była nadal cisza i działacze traktowali mnie jak powietrze albo udawali, że mnie nie widzą. Krug przechodził obok mnie z odwróconą głową. Jak grałem i strzelałem bramki, to klepali mnie po plecach, a jak nabawiłem się kontuzji, to zostałem sam sobie i musiałem płacić za leczenie kontuzji.
Nie chcę w żaden sposób oceniać postępowania lubińskich działaczy, bo czasy były, jakie były, ale tak po ludzku się zawiodłem. Zadawałem sobie kiedyś pytanie, czy Zagłębie nie mogło zrobić tak jak Widzew i wysłać mnie do Niemiec na operację. Myślę, że dla klubu 6,5 tysiąca marek to nie był jakiś wielki wydatek.
Widzew był wówczas Mistrzem Polski. Przejście do takiego zespołu to duża sprawa. Jakie podejście do Pana kontuzji było w Widzewie? Jak Pan to odbierał?
Przyszedłem 1 lipca 1997 roku z kontuzją do Widzewa, więc Andrzej Grajewski uruchomił swoje kontakty i pojechałem do Niemiec do Volkera Fassa. 15 lipca miałem już operację. Była to dosyć trudna i skomplikowana operacja, która nie dawała 100% pewności, że wrócę do grania.
Po operacji przez 3 miesiące miałem rehabilitację i dochodziłem do siebie. Jakoś na przełomie października i listopada dołączyłem do zespołu i zacząłem trenować z drużyną. Byłem bardzo wdzięczny Andrzejowi Grajewskiemu i trenerowi Smudzie, że wyciągnęli do mnie pomocną dłoń. Chciałem jak najszybciej się odbudować i podziękować dobrą grą. Widzew miał niezłą pakę i naprawdę mocno trzeba było pracować, żeby grać w tej drużynie.
Wystarczy wspomnieć takie nazwiska jak: Wichniarek, Łapiński, Citko, Szymkowiak, Michalski, Siadaczka, Gęsior i można tak wymieniać. Ci zawodnicy to praktycznie w większości reprezentanci Polski. To była przyjemność grania z takimi ludźmi.
Różnie ludzie mówią o Franciszku Smudzie, ale ja złego słowa o nim nie powiem. Dał mi szansę, cierpliwie czekał i pozwolił mi w spokoju wrócić do grania i powrotu do formy. Pierwszą bramkę dla Widzewa strzeliłem 16 maja 1998 roku w meczu z Rakowem Częstochowa.
Chciałbym również wspomnieć o moim rehabilitancie, Piotrku Ptaszku, który mi bardzo dużo pomógł. Namiary na niego otrzymałem od Radka Michalskiego, który miał podobne problemy.
Niestety w Widzewie przydarzyła mi się kolejna ciężka kontuzja. Znowu walka o powrót na boisko. Znowu kończący się kontrakt.
Jak to było z tym Stomilem Olsztyn, bo znalazłem wzmianki o Pana pobycie w tym klubie?
Po skończonym kontrakcie w Łodzi wróciłem do Lubina. Zadzwoniłem do Michała Lulka czy nie pomógłby mi znaleźć jakiegoś klubu. Niestety miałem już łatkę kontuzjogennego zawodnika. Po jakimś czasie zadzwonił do mnie Bogusław Kaczmarek, który prowadził Stomil Olsztyn.
Prezesem i sponsorem Stomilu był śp. Roman Niemyjski, ale niestety jego problemy finansowe powodowały balansowanie na krawędzi klubu.
Trenowałem tam przez 3 miesiące w ciekawym towarzystwie, bo z Czarkiem Kucharskim i Łukaszem Gorszkowem. Niestety sytuacja się nie unormowała i szukałem innego klubu.
Co przemawiało za ofertą Odry Opole? Jak ocenia Pan czas spędzony w Opolu?
W czasie gdy byłem w Olsztynie, kontaktował się ze mną Michał Lulek, który zaproponował i polecił mi grę w Odrze Opole. Wtedy to była jedyna oferta, a Zagłębie współpracowało z opolskim klubem, bo lubińscy zawodnicy trafiali tam dosyć często.
Pod względem sportowym klub był poukładany i z aspiracjami o walkę o ekstraklasę. W Odrze Opole grałem ze Stefanem Machajem czy Andrzejem Szczypkowskim. Niestety przytrafiła mi się trzecia poważna kontuzja. Od razu pojechałem do Niemiec do Fassa i znowu walka o powrót na boisko.
Skąd Pan się zna z najsłynniejszym polskim fryzjerem? Ryszard Niedziela (autor książki „Mafia Fryzjera”) mówił nawet, że Pan go do niego zawiózł. Czy uważa Pan, że z wielu zawodników zrobiono kozłów ofiarnych, a szychy nie zostały ruszone? Wielu zawodnikom i trenerom czyny korupcyjne zamknęły kariery lub dalsze funkcjonowanie w sporcie.
Zacznijmy od tego, że w Opolu była duża presja na awans do ekstraklasy Odry. Prezes Niedziela chciał bardzo awansować i szukał możliwości pewnego awansu. Prezes na jednym ze spotkań z Radą drużyny zapytał się nas co jest potrzebne do zrobienia awansu. Z naszych ust padła odpowiedź, że głównie do awansu są potrzebne pieniądze i dobry dyrektor sportowy/menadżer. Moi zdaniem prezes Niedziela nie miał świadomości i doświadczenia w zarządzaniu klubem na poziomie przyszłej pierwszej ligi. Po tych rozmowach padły pytania o taką osobę. Faktem jest, że przez mojego brata nawiązano kontakt z Fryzjerem.
Zawieźliśmy prezesa Niedzielę do Fryzjera. Nie brałem udziału w rozmowach i nie znam ustaleń między nimi. Wtedy po raz pierwszy widziałem Fryzjera na oczy. Szczerze mówiąc, nie miałem pojęcia, że Fryzjer działa na taką skalę, a między bajki można włożyć słowa prezesa Niedzieli, który posądza mnie o sprzedawanie meczów.
W wielu z nich, które jak twierdzi prezes Niedziela były sprzedane, nie brałem nawet udziału, bo byłem kontuzjowany. Mimo że nie grałem, byłem oskarżany o sprzedawanie. Mogę się z każdym skonfrontować w tej sprawie i się tego nie boję.
Poza zarzutami w tej książce nie miałem żadnych zarzutów z prokuratury. Wezwano mnie raz do Opola na przesłuchanie w charakterze świadka. Zapytano mnie o sprzedawanie meczów w okresie, w którym byłem kontuzjowany i w nich nie grałem, więc niech mi ktoś powie, jak miałem je ustawić?
Gra w Lechu to była przystań, czy próba wybicia się jeszcze na szersze wody i pogrania na dobrym poziomie?
Powiem Ci szczerze, że myślałem o tym, że uda się wrócić do formy i wszystko będzie dobrze. Liczyłem, że jeszcze pogram na dobrym poziomie. Nie wyobrażałem sobie, że będę musiał skończyć z grą w piłkę.
Niestety w Lechu Poznań wyglądałem bardzo słabo. Grałem ciągle ze spuchniętym kolanem i już na rozgrzewkach nie mogłem się dobrze rozgrzać ze względu na ból. Praktycznie każdy mecz w Lechu to był jeden wielki ból.
I jak to jest, że nie zagrał Pan ani razu w kadrze? Miał Pan jakieś przecieki, że powołanie jest tuż tuż?
Był temat mojego powołania za trenera Henryka Apostela. Pamiętam, że Sławek Majak zaczął grać w kadrze i trener Strejlau mówił mi w klubie, niedługo będziesz następny.
Niestety kontuzje zrobiły swoje i możemy teraz gdybać, co by było. Mogłem grać w Niemczech, a może później w innych zagranicznych klubach. Pewnie stamtąd byłoby bliżej do kadry.
Przed objęciem Płomienia grał Pan i trenował w Sparcie Miejska Górka, Dragonie Jaczów i Victorii Siciny. Proszę pokrótce omówić swoją pracę w tych klubach. Będąc grającym trenerem, jest łatwiej kierować poczynaniami drużyny?
Sparta Miejska Górka to była IV liga i przechodziłem do nich z zamiarem gry. Prezes Sparty szukał jakiegoś doświadczonego zawodnika z przeszłością ligową, żeby uatrakcyjnić kibicom widowiska. Po 2-3 meczach trener, który prowadził naszą drużynę, zrezygnował i wtedy otrzymałem ofertę, żeby zostać grającym trenerem.
Dopiero tam wyrabiałem dokumenty instruktorskie, żeby móc prowadzić drużynę. Spędziłem w Miejskiej Górce lata 2002-2008, więc kawał czasu. IV liga, w której graliśmy, była mocna i ciekawa. Trenując Spartę prowadziłem jeszcze dodatkowo Brenewię Wijewo przez około 3 lata.
Dragon Jaczów przejąłem po Sparcie i również ze względu na znajomych, którzy prosili mnie o poprowadzenie tej drużyny.
Victorię Siciny prowadziłem w latach 2012-2017. Był to przypadek. Kolega z młodzieńczych lat namówił mnie na prowadzenie tej drużyny. Jak pojechałem na ich mecz zobaczyć, co prezentuje drużyna, to się lekko załamałem, bo przyszli na spotkanie parę minut przed pierwszym gwizdkiem i bez rozgrzewki wyszli na boisko.
Oprócz kursu instruktorskiego szkolił się Pan dalej?
Tak. Obecnie posiadam licencję UEFA A. Na tę chwilę UEFA Pro nie potrzebuję, a z drugiej strony są to dosyć duże koszty. Minęło już sporo lat od mojego ligowego grania i wypadłem z obiegu.
Ponadto prowadzenie Płomienia i pracę trenerską wykonuję hobbystycznie. Wiadomo, że człowiek chciałby poprowadzić jakąś ciekawą ligową drużynę i raczej długo bym się nie zastanawiał. Być może za jakiś czas z Radwanicami wywalczymy awans do 4 ligi.
Obecnie trenuje Pan Płomień Radwanice. Czego brakuje Wam do awansu?
Mam dobrą drużynę w Radwanicach, fajnych ciekawych chłopaków, którzy potrafią grać w piłkę. Staramy się z każdym grać otwartą piłkę, bez względu na przeciwnika. Niestety problemem jest fakt, że większość moich zawodników pracuje i to w systemie zmianowym, który utrudnia nam trenowanie czy skompletowanie całej kadry na trening i mecz.
Mam swoją wizję gry, choć może to dziwnie zabrzmi w okręgówce. Zespołowi podoba się moja wizja i widzę, że mają frajdę z gry. Mam paru fajnych chłopaków z Chrobrego jak Gil czy Ałdaś, Gancarski czy bracia Kumczykowie. Utrzymujemy się w czubie tabeli i piłka sprawia nam przyjemność, a to jest najważniejsze.