Pamiętam (#75latZagłębia)

Nie mam dobrej pamięci i nie jest to żadną tajemnicą. Lubię ją określać mianem „Szwajcarskiej” trochę nawiązując do produktu dumnej tradycji serowarstwa w okolicach Emmental. Często mam więc zapisane w pamięci tylko wyrywki z dawnych lat. Czasem odgłosy, czasem zapachy, a czasem pojedyncze kadry, jak z rolki filmu wywołanego w ciemni i pociętego na kawałki, by zachować tylko te jej części, które wiążą się z emocjami i wspomnieniami. Dobrymi, złymi, smutnymi. Po prostu ważnymi. Opowiem Wam, co pamiętam…

Zagłębie Lubin w dużym stopniu wypełniało moje życie. Nie zawsze było na pierwszym miejscu, a były też dni, kiedy nie było na drugim, ani nawet na piątym. Parafrazując pewnego znajomego neurochirurga, mógłbym nawet powiedzieć, że był czas, iż była to moja siódma ulubiona rzecz. Jednak zanim do tego doszło, w pamięci miałem już zapisanych kilka ważnych momentów.

Zanim zacznę, muszę Was jednak o jedno prosić. Nie pamiętam dokładnie chronologii. Z czasem pozacierała się gdzieniegdzie w pamięci zupełnie i pewnie znajdziecie tu kilka tego przykładów, więc jeśli przekręcę kolejność, przymknijcie na to oko, proszę.

***

Zacznijmy od początku…

Pierwszy kontakt z Zagłębiem miałem, gdy zbliżałem się do wieku lat 10. Nie wiem, ile czasu przed pierwszą dychą się to naprawdę zaczęło, ale wiem, że gdy zbliżały się pierwsze dwie świeczki na moim urodzinowym torcie, sprawy nabrały wyraźnego tempa.

Po pierwsze Pan Janusz Rak zdecydował się skaperować mnie i kilku innych chłopaków z SP11 na drugą stronę płotu, czyli do SP10 (Michał Dembicki, Tomek Jański, Grzesiek Czarnecki – on jednak wybrał tenis – i ja). Dla tych z Was, którzy nie mieli nigdy okazji być na Przylesiu, spieszę wyjaśnić, iż obie te szkoły są obok siebie, a jedyne co dzieliło płoty ich boisk, to wąski chodnik i drzewa Jarzębów posadzonych w szpalerze po obu jego stronach. To właśnie w „dziesiątce” tworzyła się pierwsza klasa piłkarska pod patronatem Zagłębia, do której z całego miasta zebrano najzdolniejszych chłopaków. Tak oto prawie 30 lat temu zaczęto kłaść podwaliny pod obecną Akademię Piłkarską.

Pasowanie na zawodnika Zagłębia Lubin w SP 10 w 1991 roku.

***

Po drugie w tym czasie Zagłębie było na fali. Chwilę wcześniej zdobyliśmy wicemistrzostwo Polski i właśnie szliśmy po nasze pierwsze złoto. Nie będę udawał, że coś z tamtych meczów pamiętam, bo tak nie jest. Pamiętam jednak, że byłem już wtedy absolutnie pochłonięty Zagłębiem, a kadr, który do dziś utkwił mi w pamięci, to ten, w którym po decydującym meczu, cała murawa stadionu wypełniła się kibicami.

Pamiętam, że byłem wtedy na trybunie klubu kibica i gdy starsi bez pardonu forsowali płot, którego już nikt nie bronił, mnie ojciec na to nie pozwolił i swoją drogę na murawę musiałem odbyć przez tunel pod starą wielką tablicą wyników. Na murawie było mnóstwo ludzi, ale jeden z chłopaków, którzy mieszkali obok mnie i jeśli mnie pamięć nie myli mocno „udzielali się” wtedy w klubie kibica jakimś cudem mnie rozpoznał i całą fetę na murawie nosił na barana, aż znalazł mnie w końcu ojciec. Gość miał 2 metry (albo tak to wyglądało w oczach dzieciaka), więc widok miałem doskonały.

To był piękny czas. Żyło się piłką i oddychało nią całą dobę. W szkole wychowawcą i zarazem nauczycielem wychowania fizycznego był wspomniany Janusz Rak, czyli człowiek, który popołudniami był też naszym trenerem w Zagłębiu. A po szkole? Po szkole grało się jeszcze w gałę na podwórku ze starszymi. Pamiętam, do dziś ksywę jednego z nich. Mówili na niego Zejer. Dziś to już nie do pomyślenia, aby ktoś miał ksywę po piłkarzu Zagłębia.

***

Potem był oczywiście wielki Milan. Tego się nie da zapomnieć. Pamiętam, że udało mi się zdobyć bilet na 40-stkę i stojąc tuż nad dawnym tunelem robić zdjęcia przez siatkę, a potem podać go komuś, kto zrobił mi je z poziomu murawy. Nie pamiętam już, kto to był, ale zdjęcia zachowałem do dziś, choć ich jakość pozostawia wiele do życzenia.

Zaczęły się też pojawiać pierwsze rysy. Z perspektywy czasu nadal nie umiem tego poskładać w całość i wyjaśnić, dlaczego stało się, jak się stało, ale kolejne moje wspomnienie, to trener Rak karcący mnie wzrokiem za okrzyk „Jeszcze 10 sekund!”.

Sytuacja miała miejsce na jakimś halowym turnieju. Nie byłem dość dobry, aby trener zabrał mnie ze swoją drużyną (jako Zagłębie), ale było mi dane zagrać na nim w barwach – jeśli mnie pamięć nie myli – kadry województwa. Trochę to namieszane, ale tak to kiedyś funkcjonowało. No więc jako kadra wygrywaliśmy decydujący mecz z Zagłębiem, a ja łapiąc oddech, po zmianie, zerknąłem na zegarek odmierzający czas do końca meczu. No i poszło. Wiem, że potem trener tłumaczył mi powody swojego rozczarowania, ale one z czasem się już zatarły. Tamto spojrzenie jednak nigdy!

Trener Rak to w ogóle osobna opowieść. Człowiek instytucja w moich oczach, poza tym świetny facet, który zresztą do dziś dba o młodzież Zagłębia, a o którym nasłuchałem się także od rodziców chłopaków obecnie z naszej AP mnóstwo pochwał. Ja pamiętam jednak jeszcze wyraźnie dwie rzeczy. Raz, gdy pochwalił mnie za zagranie, kiedy dobrze udało się przyjąć piłkę na klatkę i zaraz potem z woleja zdobyć ładną bramkę, a drugie to jego okrzyk „Tylko nie strać!”, które pojawiało się bardzo często podczas naszych treningów. To było dawno temu, szkolenie u nas poszło o lata świetlne do przodu, ale za każdym razem, gdy słyszę obecnie debatę o szkoleniu w polskiej piłce, zawsze uśmiecham się wtedy pod nosem. Jeśli jakimś cudem trener Janusz to czyta, to pozdrawiam go gorąco.

***

Kiedy moja przygoda z Zagłębiem jako zawodnik powoli dobiegała końca, rozpoczynała się moja przygoda z klubem w zupełnie innej roli. Jako bardzo aktywny członek forów dyskusyjnych o Zagłębiu, dostałem propozycję współpracy z tworzącym się dopiero portalem Sportowe Fakty. Stało się więc jasne, że Zagłębie znów zacznie wypełniać większość moich dni.

Pisanie o meczach, relacje, zapowiedzi to jedno, ale był to czas kiedy człowiek zaczął na dobre poznawać innych jemu podobnych. W pewnym momencie do „SF” dołączył doskonale znany wszystkim Wacek Wachnik i przez pewien czas razem pisaliśmy o Zagłębiu. Niedługo potem również Janusz Napiórkowski – znany wówczas jako JasioJasio – stał się częścią paczki, która potem przez jakiś czas orbitowała mniej lub bardziej wokół Zagłębia.

Ja i Wacław Wachnik w sali konferencyjnej. Fot. Janusz Napiórkowski

Pamiętam dzień, w którym inaugurowano nowe jupitery. Sternikiem Zagłębia był wtedy bodajże Marcin Fortuński, który lubił powtarzać zdanie „Na Zagłębie wypada chodzić”. Cała uroczystość odbywała się na głównej płycie. Gdy już po niej wracałem do domu i po raz pierwszy miałem okazję zobaczyć stadion po zmroku skąpany w sztucznym świetle, człowiek przez chwilę czuł się jak na najlepszych stadionach świata. Robiło to takie wrażenie. Czas leciał, a dzięki kolejnym zmianom w klubie zmieniały się również możliwości.

***

Pamiętam swój pierwszy mecz, obejrzany ze słynnej Jaskółki. Nie było to dla mnie najlepsze możliwe miejsce pod kątem śledzenia wydarzeń boiskowych – wszak od małego posiadam wadę wzroku – ale to uczucie, że znajduje się człowiek w gronie „wybranych” robiło ogromne wrażenie. Potem byłem tam jeszcze wielokrotnie, czasem jako zaproszony gość, a czasem w kabinach dziennikarskich z akredytacją. Pierwszego razu się jednak nie zapomina.

Skoro już jesteśmy przy Jaskółce, to z nią związanych jest kilka wspomnień. Pierwsze to ewidentnie odpuszczony mecz derbowy ze Śląskiem, gdy w pierwszej połowie goście nie mieli tu nic do powiedzenia, by w drugiej wygrać mecz przy absolutnie kompromitującej postawie Miedziowych. Wściekłość prezesa Kardeli, to jedno, ale wściekłość kibiców była tak wielka, że gaz łzawiący, który został wrzucony przez nich do klubowego budynku, skutecznie odciął wszystkich, będących na Jaskółce (w tym mnie), od możliwości opuszczenia budynku. Wszak do dyspozycji była tylko niewielka winda i bardzo wąska klatka schodowa i obie wypełnione były gazem. Spędziliśmy tam wtedy dobre 2 godziny.

Z Jaskółką kojarzy mi się jeszcze jeden zapach. Równie nieprzyjemny. Któregoś pięknego dnia ligowego, do Lubina przyjechała Pogoń, którą w tamtym czasie zarządzał Sabri Bekdas. Przyjechał on więc ze swoją świtą na Dolny Śląsk i jako gość honorowy zasiadł na górze. Siedziałem rząd za nimi i do dziś pamiętam obrzydliwy wręcz smród cygar, które ze sobą przywieźli i podczas meczu palili. To był czas, gdy dość sprawnie już paliłem papierosy, więc zapach tytoniu nie był mi zbyt straszny, a jednak tego wysiedzieć się nie dało.

Na górze pękło też kilka piw i drinków, zajadało się czasem naprawdę fajne smakołyki (szkoda, że nie pamiętam, czy to już czasy Lubinpexu), poznało kilku fajnych ludzi, z którymi do dziś o Zagłębiu możemy gadać do rana.

Jedną z tych osób, które w tamtych czasach poznałem był Robert Sadowski.

***

Z Robertem dość szybko złapaliśmy wspólną falę. On zaczynał wtedy swoją przygodę w Zagłębiu, a że w klubie było mnie wtedy dość sporo, często coś razem ogarnialiśmy.

Pamiętam, jak pewnego dnia woziliśmy po mieście nowych Brazylijczyków i pewnego Kolumbijczyka. Nasze miny po tym cholernym meczu w tym cholernym dla Zagłębia Płocku, gdy przegrywaliśmy finał Pucharu Polski w sposób wręcz koncertowy. Pamiętam nasz wypad do Wrocławia za piłkarzami, którzy postanowili pojechać tam na balety taksówką i miny naszych „milusińskich”, gdy z lekką szyderą witaliśmy się z nimi przy barze w rynkowym Radio Barze.

Ja z Robertem Sadowskim i Braćmi Wachnik na płockim stadionie.

Poza tym były też kolejne niemiłe doświadczenia. Trochę w myśl zasady „Nigdy nie poznawaj swojego idola”, piłka w tamtym czasie traciła już coraz bardziej swój urok. Kolejne jej brzydkie twarze pojawiały się czasem na porządku dziennym, więc człowiek zaczynał nabierać coraz nowego dystansu. Przegrane mecze w Grodzisku (które przegrane być nie miały prawa), wygrane w Radomsku, gdzie bramka strzeliła się właściwie sama i przy w zasadzie żadnej naszej pomocy. No i Kobylin. To przelało czarę goryczy w sercach bardzo wielu naszych kibiców. Ale człowiek wracał. Zawsze wracał.

Pamiętam, jak pewnego dnia na forum kibiców Zagłębia, kilka dość interesujących wpisów wyszło spod ręki użytkownika o pseudonimie MB. Wtedy naprawdę zaczęło się robić ciekawie. Chwilę to trwało, ale gdy okazało się, że ów człowiek to Mariusz Bober, na zamkniętej części forum zwanej VIP zaroiło się od pytań. Dyskusje trwały w nieskończoność w wielu tematach, ale gdy sprawa nowego stadionu nabrała realnego kształtu, znów pojawiła się nadzieja na lepsze jutro. Ostatnio nawet przekazałem Krzyśkowi Kostce płytę odręcznie podpisaną, którą wtedy otrzymałem goszcząc u Mariusza w biurze Ecorenu z ostateczną wizualizacją i wszelkimi danymi dotyczącymi wybranego już projektu.

Miałem dużo szczęścia móc wtedy funkcjonować i orbitować wśród ludzi, którzy z Zagłębia uczynili wtedy klub, z którego każdy kibic Miedziowych mógł być dumny. Nowy stadion (drugi po Kielcach), drugie mistrzostwo, rozmach, polot i wszystko z uśmiechem na ustach i dla kibiców, a nie pod publiczkę i dla własnych korzyści.

***

Pamiętam, gdy po raz pierwszy zobaczyłem transparent „Copper Pride Fans” na naszym płocie. Żadna inna flaga wcześniej czy później nie zrobiła na mnie takiego wrażenia. To była kwintesencja Zagłębia w moich oczach.

Miedziana, jak armia kibiców, którą wtedy jeszcze posiadaliśmy. Prosta w przekazie, tak by każdy z kibiców bez względu na pochodzenie czy grupową przynależność mógł z łatwością się z nią identyfikować. Wielowymiarowa i wieloznaczeniowa, w odniesieniu do samych korzeni klubu, ale i dumnego regionu, w którym przyszło mu funkcjonować i zrzeszająca ludzi z bardzo różnych środowisk. Klub wielokrotnie później starał się odwoływać do tych samych źródeł, ale nigdy tak skutecznie, jak wtedy zrobili to nasi Ultrasi. Ta flaga zresztą do dziś zdobi moje Twitterowe konto.

***

Były też smutne dni. Pamiętam ten, gdy znienawidzony wśród naszych kibiców Artur Brzozowski otworzył puszkę Pandory pisząc o kupionym – jak później potwierdziła prokuratura – meczu z Polarem. To był dla mnie straszny cios. Nie dlatego, że wydawało mi się, że piłka jest uczciwa. Wszyscy wiedzieli, że nie jest, ale to, że postanowiono zrobić z nas kozła ofiarnego, naprawdę mnie zabolało.

Czytanie w prasie prawie codziennie o tym, jakim złem jest Zagłębie Lubin, nie należało do przyjemnych. Ale nawet to nie sięgało do pięt poczuciu, że to wszystko jest jedną pieprzoną wydmuszką. Że wszystkie te sukcesy i radości, które człowiek przez tyle lat już doświadczył, są niczym więcej niż czyjąś zabawką, zwykłym interesem i nie ma sensu przywiązywać do tego zbyt wielkiej wagi. A gdy byliśmy już na dnie, wciąż dochodziły nowe zarzuty, nowe mecze wpisywane były na listę podejrzanych.

Było też trochę takich, gdy człowiek zastanawiał się, o co tak naprawdę tu chodzi. Wojna o „Kajakarza”, zabawa w „Football Managera” przez prezesa Błądka, kolejne zwolnienia prezesów bez ładu i składu, nijak mające się do panującej w klubie sytuacji.

Pamiętam też jedną scenkę, która dość wymownie to wszystko spina. Trenerem naszym był wtedy Edward Klejdinst i po ostatnim rozruchu przed bodajże rozpoczynającym sezon meczem Pucharu UEFA przywołał do siebie ówczesnego kapitana Andrzeja Szczypkowskiego. Gdy ten z uśmiechem podszedł, mówi: „…ale wiesz Andrzej, jutro to trzeba będzie dać z serducha i wątroby”. Szczypkowski oczywiście przytaknął, by potem drużyna najpierw skompromitowała się i odpadła z pucharów, kompletnie zawodziła w lidze, by w październiku pożegnała szkoleniowca.

***

Zawsze wierzyłem, że Zagłębie jest skazane na granie ładnej piłki. Piłki nastawionej na widowisko, a nie zimną kalkulację, jak w schyłkowym okresie Piotra Stokowca. Swój wkład w taką optykę ma pewien Chorwat.

Pamiętam gdy przyjechała tu lat temu wiele Wisła Kraków, ówcześnie drużyna poza zasięgiem kogokolwiek w tej lidze. Naszym trenerem był wtedy Draźen Besek. Mimo że było to z góry skazane na porażkę, zdecydował się wyjść na „Smoki” odważnie, nie starając się parkować autobusu i liczyć na jedną kontrę. Oj boleśnie dostaliśmy wtedy w czapkę. 7 tysięcy kibiców obejrzało wtedy worek bramek Krakusów i tylko jedną dla nas (przegraliśmy 1:7). Gdy schodząc po meczu obok Drażena w tunelu zapytałem o powody, uśmiechnął się tylko i powiedział, że woli tak, niż przegrać 1:0 po brzydkim meczu, bo nie o to chodzi w piłce i trzeba grać do przodu.

Zresztą Drażen zrobił na mnie wrażenie już wcześniej. Gdy jechałem do niego na swój pierwszy zlecony wywiad – bodajże dla Gazety Legnickiej – nie wiedziałem, jak dobrze mówi po polsku. Miałem pytania, dyktafon, notatnik, długopis i strasznego pietra. Gdy zaprosili mnie do pokoju trenerów i usiadłem naprzeciwko niego, prawie odjęło mi mowę. Dukałem coś pod nosem strasznie, ale na szczęście z pomocą przyszedł mi Janusz Kubot. Gdy rozmowa była już zakończona, próbowałem dopytać, jak mam przesłać tekst do autoryzacji i wtedy usłyszałem coś, czego zupełnie się nie spodziewałem: „Nie trzeba. Jak napiszesz nieprawdę, to więcej ze mną nie porozmawiasz!”.

Jakiś czas później, wchodząc do mitycznej już Beatki w jakiś weekend bez meczów, zobaczyłem przy stoliku cały sztab szkoleniowy. Gdy skinąłem głową na powitanie, Drażen wstał, podszedł i zapytał, czy z nimi usiądę, bo chętnie by pogadali ze mną na luzie. Dopiero potem się dowiedziałem, że postanowił okazać szacunek, gdyż jako jedyny z „pismaków” marzłem na każdym zimowym treningu Zagłębia przed ligą razem z nimi.

Dobry chłop z niego był, to trzeba mu przyznać.

***

Takich rzeczy jest jeszcze sporo. Część nie nadaje się do publikacji, część dla większości z Was byłaby pewnie zupełnie nieinteresująca, a część ukryta jest gdzieś głęboko w pamięci i dopiero przy sprzyjających okolicznościach potrafi o sobie przypomnieć. Każdy z Was pewnie bez trudu mógłby swoją listę sporządzić podobnie (do czego namawiam), zaczynając od słowa „Pamiętam”.

Ja pamiętam jeszcze swojego pierwszego Flyersa, który po obróceniu był tak pięknie „Miedziany”. Pamiętam nieskoszoną trawę wysokości 1,5 m na boisku w Łagowie, gdy pojechaliśmy tam na obóz. Pamiętam zakład fryzjerski w Miejskiej Górce, gdzie prawie pół drużyny ogoliło się na łyso bodajże pierwszego dnia obozu tam. Pamiętam, jak wymykaliśmy się tam w nocy na „malutki ryneczek” i do piekarni. Ale chyba najbardziej pamiętam murawę jak stół, i wielkie zraszacze, które chroniły ją w upalne dni, tworząc ochronną mgiełkę.

Ja stoję 4 od lewej. Obóz w Łagowie.

Pamiętam, jak czasem po treningu trener pozwalał przejść przez stadion wokół głównej płyty, gdzie akurat trenowała pierwsza drużyna, i piłki „z kamienia”, gdy chciało się je kopnąć. Pamiętam zieloną szkołę w Świeradowie połączoną z obozem przygotowawczym i bieganie po tych piekielnych Górach Izerskich. No i basen w Malachicie, który był wręcz zbawienny. Smutek w Bukareszcie i szaleńczą radość z drugiego tytułu na Łazienkowskiej. Dumę po Partizanie i wściekłość chwilę później po Duńczykach.

Ale moje najpiękniejsze wspomnienie, to herbata w budynku klubowym po treningach w najbardziej upalne lata mojej młodości. Tak gorąca, że utrzymanie kubka w rękach stanowiło wyczyn godny herosa!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *